serce zamiera jakby przebite
szaleństwem przeklętego miasta
anioły zapalały blaski
lamp ulicznych po deszczu
usta zamarłe w lodowatym wietrze
niosły śmiech szyderczy
pod niebo czarne i puste
łzy oczu nie myły
krzyk zrodzony duszy
zamierał samotnie
wokół tłoczyły się zjawy
oczodołami ludzkich myśli
maszerowały szeregiem
po kamiennym deptaku
tam i z powrotem
w rękach stalowe karabiny
sztandary krwią splamione
pełno aut bez koloru
jak robaki w błocie pełzały
i nie było nic w oddali
oprócz palącej się świecy